Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ważniejsze — wzmocnić bezpośredni kontakt z masami robotniczemi. Pracował, nie pokładając rąk.
Studja zmuszony był zarzucić. Jedyny luksus — gazety. Rzadko kiedy dodawały otuchy. Częściej niepokoiły. Na Zachodzie coś się gmatwało. Ententa pokonała Niemcy. Rewolucję robotniczą zdławili swoi, „socjaliści“. Też widocznie coś w rodzaju niemieckiego Kuomintangu. Zwycięzcy w koncesjach odtrąbili zwycięstwo triumfalnem wyciem. Tylko patrzeć, posypią się znów, zatopią powalone bez walki Chiny drapieżnemi chmarami nowych, wiecznie niesytych poszukiwaczy złota.
Zlecieli się. Jeszcze czelniejsi, jeszcze butniejsi, jeszcze bardziej krwiożerczy. Zamęczone Chiny powitały ich cichym, żałosnym jękiem. Ale u dołu już bulgotało. Pierwsze nieśmiałe wybuchy — głuche, oddalone grzmoty nadciągającej burzy.
W Chinach stawało się coraz ciaśniej. Po piętach, jak charty, uganiali się na prześcigi biali i żółci szpiedzy. Trzeba było przemykać się nocami, myszkować po zakamarkach, jak niegdyś, w dzieciństwie, kiedy szukał zapadłej dziury na nocleg. Pracować było coraz trudniej. Ze zmęczenia i niesypiania kleiły się oczy, ćmiły osmagane pięty.
Pomoc nadeszła nieoczekiwanie. Wystarali się o nią przyjaciele. Kuomintang odkomenderował go wraz z grupą studentów na studja do Europy.
W duszny, upalny wieczór, kiedy obładowany okręt kołysał się ociężale na zgarbionych, ociekających pianą grzbietach fal, jak olbrzymia, nieporęczna szafa — na uginających się od wytężenia plecach tragarzy, P’an Tsiang-kuei po raz ostatni ogarnął wzrokiem z pokładu uciekające kontury ojczyzny. Gardło ścisnął mu żal. Chiny odpływały w mrok, jak olbrzymia galera popędzana wdal miarowemi uderzeniami niewidzialnych wioseł. Zdawało się, że w ciszy wieczornej zabrzmi lada chwila stłumione, przeciągłe wycie skośnookich wioślarzy, szczęk łańcuchów, świst wzlatującego