Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnożenia opanował w dwa tygodnie. Im dalej, tem przykładniej.
Pod koniec roku przyjeżdżał sam ojciec Gabrjel, najstarszy z lazarystów. Przed jego wizytą dwa dni myto i zamiatano cały przytułek. Przyjechał tłusty, spasiony, ledwo wdrapał się na schody. Dwaj braciszkowie oprowadzali go pod ręce po salach. Rozmawiał z P’anem. Przepytał o to i owo. Zaciekawił się. Zaczął wypytywać dokładniej. Katechizm na wyrywki. Pochwalił. Na pożegnanie dał do pocałowania rękę i łaskawie pogładził po głowie.
P’an, przyczajony za drzwiami, słyszał, jak grubas mówił do ojca Franciszka:
— Bardzo, bardzo zdolny chłopczyk. I rozwinięty nad wiek. Szkoda takiego do szkoły zawodowej. Koniecznie do gimnazjum. Sam pomówię z ojcem Dominikiem.
W ten sposób przewędrował do gimnazjum, do Szanghaju.
W gimnazjum — nietylko Chińczycy, lecz i biali chłopcy także. Okazało się, że białych uczą tego samego. Zaczął uczyć się jeszcze przykładniej. Biali, coprawda, trzymali się na uboczu, osobną grupą. Na Chińczyków patrzyli z pogardą. Przedrzeźniali: „Żółty! Gdzieś warkocz podział?“ Lecz zadań ściągać nie brzydzili się. Pod ławką przyjaźnie częstowali rogalkiem. Zato na pauzie — nie podchodź! Ten sam, co odpisywał zadanie i rogalik wtykał, wyniośle odpali: „Odwal się, znajduchu!“
Razu pewnego P’an podsłuchał: na wielkiej pauzie zmówili się, żeby poprzerabiać w dzienniku stopnie. Piegowaty, z pieprzykiem na policzku, ukradł klucz od kancelarji. Popoprawiał wszystkie stopnie. Poznali. Przyszli na śledztwo: kto?
Wstał piegowaty:
— To nie my, to Chińczycy. Naumyślnie poprzerabiali nam stopnie, żeby nas wsypać. Sam widziałem tego żółtego, jak kradł klucz od kancelarji.