Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przy świetle kinkietów, odżywał na kilka godzin skrawek pełnego blasku wczorajszego dnia.
Z Niemirowskim zapoznałam się znacznie później. Było to mniej więcej na początku nepu. Obracałam się podówczas w towarzystwie speców, przeważnie inżynierów. Niemirowski pociągał mnie swem wielkopańskiem, drwiącem traktowaniem teraźniejszości. Był wybitnym specjalistą, zarabiał duże pieniądze, nie mogli się bez niego obejść. Nie ukrywał swej pogardy ku „nim“, nie zaniechał ani jednej okazji, aby nie wyśmiewać „ich“ nieudolności technicznej. Zachowywał się jak prawdziwy arystokrata w niewoli u motłochu. Zeszliśmy się. Kochałam go. Wyciągnął mnie z błota nędzy. On pierwszy mówił mi ze spokojną naukową pewnością, że wszystko, co się dzieje wokoło, — to prowizoryczne, że zbliżamy się ku nowemu Termidorowi, kiedy kierownictwo przejdzie stopniowo w ręce inteligencji technicznej, aby przywrócić w kraju hierarchję i porządek. Wszystko wokoło, zdawało się, potwierdzało jego nieomylne proroctwa. Był to kulminacyjny punkt nepu. Zgaszone światła zapalały się jedno po drugiem. Rzuciłam teatr, był mi już niepotrzebny.
Pracowałam w owym okresie w truście, gdzie pracował i Niemirowski. Kierował faktycznie trustem on. Dyrektor komunista w niczem się nie orjentował, i rola jego ograniczała się do tego, aby na decyzjach Niemirowskiego stawiać wizę swego biletu partyjnego. Niemirowski nazywał go ironicznie „swoim komisarzem“.
Pewnego razu powiedział mi Niemirowski, że