Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie, szwaczki, szewców i jubilerów, u których nigdy nie będę miała możności czynić zamówień. Znałam cały świat ludzi, z ich przyzwyczajeniami, zaletami, wadami, z ich sympatjami i antypatjami, z ich roczną rentą, ludzi, których nigdy nie widziałam i nie powinnam była zobaczyć a których obrazy tworzyłam sobie na podstawie opowiadań mych kuzynek.
Aby przeniknąć do tego świata, brakowało mi błahostki, jakichś pięciuset rubli. Wyliczyłam to z ołówkiem w ręku: balowa suknia od Lamanowej, pantofle od Weissa, zwykły pierścionek od Fabergé, bielizna od Alschwanga. Z tem mogłam się obracać w tym świecie w ciągu całego karnawału. Byłam ładniejszą od mych kuzynek, na ulicy oglądali się za mną mężczyźni, otrzymywałam codziennie karteczki od zakochanych sztubaków. Wiedziałam więc, że, przeniknąwszy w ten świat, potrafię się w nim utrzymać. Karteczki sztubaków rozdzierałam w strzępy, nie czytając i posypywałam nimi, jak kwiatkami me schody. Pogardzałam tymi wzdychającymi amantami. Wiedziałam, że żyją na takich samych nieprzewietrzanych schodach i swe liryczne wynurzenia pisali na tak samo wyblakłej tapecie.
Naturalnie, o takiej sumie nie mogłam nawet marzyć.
Miałam siedemnaście lat, był karnawał, — jedyne drzwi, przez które mogłam wejść w ten świat, drzwi te były przede mną zamknięte.
Jednej z mych najbrzydszych kuzynek, oświadczył się na ostatnim balu syn bogatego fabrykanta tapet. Wracałam od nich z Powarskiej na Marosejkę.