Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

re podwiozą na traktorach, pójdą na główny odcinek. Niech pan lepiej na szybkie otrzymanie ekskawatorów nie liczy. A co do sprawy partyjnej pana, bezwarunkowo się dowiem. No, dowidzenia.
— Nie obejrzy pan odcinka?
— Nie, mam terminową sprawę. Następnym razem zajadę bezwzględnie. Nocleg pan urządzi?
— Prosimy.
Auto ruszyło. Przez całą drogę, to tu, to tam Morozow dostrzegał przekopane aryki i szerokie rowy.
Z szybkiego biegu step począł się w oczach zlewać w szarą jednostajną masę. Morozow dojrzał zdaleka olbrzymi słup kurzu, wolno idący naprzód po stepie. Zasłonił ręką przed słońcem oczy i patrzał na dziwny samum. Z za kurzu wysuwał się ogromny kościec. Była to strzała ekskawatora. Morozow polecił zatrzymać samochód, i stanąwszy, spoglądał na maszynę, wolno pełznącą po pustyni. Naczelnik wyplunął niezrozumiałe przekleństwo.
— Czego stoisz? Ruszaj! — krzyknął na szofera i zaraz zawstydził się sam swego wybuchu. — Daleko jeszcze do przystani? — zapytał po chwili milczenia, starając się nadać swemu głosowi jaknajbardziej przyjacielskie brzmienie.
— Jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów.
— Dodaj pan gazu, bardzo wolno jedziemy.
Szofer targnął maszyną, jak opornego konia i samochód poniósł się tanecznym galopem.
Mniej więcej siedem kilometrów dalej Morozow dostrzegł drugi ekskawator, nie zatrzymał jednak sa-