Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śli jednak mimo to odliczał dni. Spokojnie kładł się spać, spokojnie się budził, wiedząc, że do pierwszego maja może nie spodziewać się żadnych przygód.
Obecnie, stojąc na brzegu i oglądając żółtą równinę, schwytał się na myśli, że do pierwszego maja zostało zaledwie dziesięć dni, a bardzo mało dotąd uczyniono. Strząsnął kurz z nowych butów brezentowych i okrążywszy kotlinę, pomaszerował ku miejscu montowania przybyłych ekskawatorów — sprawdzić, kiedy nowe maszyny będą mogły być puszczone w ruch.
Na półzmontowanych szkieletach ekskawatorów kręcili się nadzy, ociekający potem robotnicy, dzwoniły młotki i cienko śpiewały piły. Barker w swej alpagowej marynarce i białym angielskim hełmie podobny był do dyrektora brytyjskiego muzeum, śledzącego oczyszczanie świeżo odkopanego ichtiozaura.
— To jest cholera wie co! — wpadł na Clarka, wymachując przed jego nosem kułakami. — Niech pan im powie, że ja z takimi robotnikami więcej nie pracuję. I wogóle, zrzucam z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Doskonale, — odsunął spokojnie jego ręce Clarke. — Ale dlaczego pan mnie to mówi?
— A komu mam mówić? Wszystkim mówiłem, nikt mnie nie rozumie.
— Dlaczego nie podobają się panu ci robotnicy? Pracują, jak zwarjowani, nawet podczas przerwy obiadowej, a panu jeszcze źle?
— Pracują? Warjują, nie pracują. Zawarli