Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To amerykańscy inżynierowie. Przyjechali do nas na robotę.
— Interesujący?
— Nie wiem. Zdaje się, rozsądni. Jaka pani dzisiaj ładna!
— Tylko dzisiaj? To nie komplement.
— Dla mnie zawsze. Kocham panią.
— Nie należy oświadczać się o każdej porze dnia, Said. O miłości należy mówić kobiecie wieczorem, niekoniecznie przy księżycu, ale bezwarunkowo w chłodzie, a przynajmniej już, w cieniu. Mówić o miłości na upale, gdy człowiek się poci i ledwie dyszy z żaru, jest głupie i nie na miejscu.
— Moja miłość jest gęstą, jak cień kwitnącego cyprysu, w którym może się pani schronić.
— Miłość nie może być jak cień. Miłość jest gorącą a nie chłodną. Wczoraj mi pan mówił, że pana miłość jest jak słońce i w jej promieniach rozkwitnę jeszcze ładniej. Być może, żem poplątała, ale w każdym razie, coś w tym rodzaju. Jutro kupię notes i będę zapisywać wynurzenia pana.
— Jeżeli nie lubi pani słońca, niech pani nie stoi pod żarem. Niech pani zajdzie do mnie, do pokoju, u mnie chłodno.
— Nie mogę, spieszy mi się. No, niech pan nie robi obrażonej miny, posiedzę u pana chwilkę na werandzie, lecz pod jednym warunkiem: jeśli opowie pan coś ciekawego.
— Kocham panią.
— To słyszę codziennie. To nie ciekawe i nie nowe.