Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podhala przybrała jakiś ciepły rozkoszny koloryt, i zdało się, iż zachodzące słońce szepcze miłośnie z doliną. Potém czerwoność coraz mocniejsza, coraz więcéj ciemnością rozrzedzona, coraz elegiczniéj śpiéwa dolina i wreszcie pogrąża się w mroku. Jednocześnie gwiazdki wynurzają się na ocean niebios, z początku blade, nieśmiałe, mrugające ku dolinie, lecz coraz pewniejsze siebie, coraz bardziéj błyszczące zléwają radośne promienie na ziemię. Wreszcie pojawia się na wschodzie Mars ognisto-żółty, jakby pan tych wszystkich istot błyszczących, i cały ten orszak patrzy się przymilająco ku samotnym turystom.
Była to prawdziwa apoteoza żywiącéj, pełnéj wdzięków natury, którą nam Oready w swym gmachu wyprawiły.
Możebyśmy długo nie mogli oczu oderwać od tego wspaniałego widowiska, gdyby nie to, że Oready wielce przesadziły w wentylacyi swego teatru. Wiatr coraz bardziéj się wzmagał i zapędził nas do ogniska, które dymem zasłoniło scenę.
Wkrótce oczy kléić się zaczęły, i wpełzliśmy do namiotu, nie myśląc o tém wcale, że wiatr może go w nocy zlizać ze skały.
Było to bardzo prawdopodobne, gdyż coraz bardziéj szalał na małym tarasiku, z jednéj strony tylko szczytem osłoniętym. Ale znużenie i obawę przemogło.
Jak długo spałem snem twardym, nie mógłbym powiedziéć. Baz tylko w nocy otworzyłem oczy,