Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o tem, aby mogła nam zabłysnąć jakaś gwiazda oratorska, od chwili, gdy na szarem niebie naszych literackich i artystycznych stosunków, jaśnieje takie słońce jak p. Z., który ze skromnej roli przyjaciela Gazety Handlowej stał się nagle ojcem czerstwego i gadatliwego felietonu — o jakim przecie nie mógł nigdy marzyć dotychczasowy jej redaktor.


∗                              ∗

Szpital — to instytucya bardzo smutna, nie tyle może dla tych, którzy pełnią w nim obowiązki dozorców i dostawców, ile dla chorych. Kto nie wierzy, niech spróbuje. Dadzą mu tam gruby szlafrok, pantofle z drewnianemi podeszwami i szlafmycę, podobną do głowy cukru, a nie zawsze nawet zakończoną kutasikiem. Będziesz miał prócz tego: łóżko, szafkę i miseczkę — dużo kleiku, mało mięsa i w sąsiedztwie paru chorych, nie licząc już osobistych widoków na przyszłość.
O jakże mnie głowa boli!...
Jeszcze dopóki człowiek jest w malignie — wszystko dobrze, nie ma bowiem czasu nudzić się. Jeżeli jednak odsunąwszy się nieco od prosekcyjnego stołu, przeszedł do kategoryi rekonwalescentów — biada mu! Choroba go napoczęła a nudy niezawodnie dobiją.
To też biedny naród szpitalny ratuje się jak może. Jedni grają w karty ukradkiem (przepraszam za mimowolną zdradę cudzych sekretów) inni bawią się szachami i warcabami ulepionemi z chleba, a chyba setny z pośród nich czyta książkę, którą