Strona:Bohdan Dyakowski-Z puszczy Białowieskiej 1908.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze raz i prawie w jednej chwili puścił się ulewny deszcz.
Ruszono śpiesznie z powrotem do lasu. Zanim jednak chłopcy zdążyli ukryć się w większym gąszczu, deszcz zlał ich, jak z cebra. Jeden tylko Józio, który z przezorności wziął ze sobą pelerynę, był jako tako zabezpieczony. Ukrył on pod nią zielnik Janka, ale za to teka Julka, niesiona bez żadnej osłony, wyglądała bardzo smutno. Ukryci w gąszczu chłopcy, wsłuchiwali się w dudnienie kropli po liściach. Od czasu do czasu przeleciała błyskawica po niebie i grzmot donośnem echem rozchodził się w puszczy. Ale odgłosy stawały się coraz cichsze, nawałnica słabła, oddała się.
Skoro tylko deszcz z ulewnego przeszedł w rzadki, kroplisty, chłopcy wypadli w kryjówki i szparkim krokiem ruszyli na poszukiwanie jakiej ludzkiej siedziby. Z wyjątkiem Józia, wszyscy byli przemokli na nitki. Z butów tryskała woda za każdym krokiem, a ubrania leżały na nich, jak ulane.
— To nas puszcza ochrzciła!
— W dodatku nie mamy pojęcia, jak daleko stąd do wsi i jak długo jeszcze wypadnie nam błądzić po lesie, zanim będziemy mogli się osuszyć? Ale w tem