Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! Tomasz Baran! Wstań, moje dziecko, wstań!
Usiadł sam, kraciastą chustą przetarł okulary i rzucił ją na kupki miedziaków, porozstawianych regularnie na stole.
Tomek powstał i obcierał rękawem załzawione oczy.
— Co mi powiesz? masz interes jaki, może ci kto umarł?
— Gorzej, ojcze duchowny, bo wszyscy po trochu mrzemy. — Zaczął dosyć spokojnie opowiadać; miał łzy w oczach a cichą, bezbrzeżną rozpacz w głosie i mówił o wszystkiem z taką szczerością, że ksiądz musiał mu w części uwierzyć, bo na jego białej twarzy, podobnej do maski zblichowanego wosku, pełnej słodyczy jakby zastygłej, migotał cień smutku i współczucia.
Tomek skończył, a ksiądz ze srebrnej tabakierki tabaki zażył i długą chwilę milczał. Miał serce bardzo litościwe, ale tyle razy go wyprowadzono w pole kłamliwemi łzami i udawaną szczerością, że się teraz bał uledz, więc nastrajajał twarz chmurnie, odymał groźnie usta i pokrywał, o ile mógł, rozrzewnienie, jakie czuł w sobie.
— Szóste: nie kradnij! — powiedział twardym głosem. — Gałgany, ciągle wam to mówić z ambony, he! Pan Bóg was karze, bo nie słuchacie Jego świętych przykazań.
— Nie kradłem, ojcze duchowny, kiej na spowiedzi świętej mówię; nie wzionem, to tylko przez złość, że nie dawałem żadnych dyngusów, ani podaronków, zmówiły się na mnie i wygnały.