Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rozkaz, panie kapitanie, ale proszę o jedną przysługę: czy pan nie mógłby poczęstować mnie papierosem?…
Powróciłem do mego schronu; trzymał się on jeszcze jako tako, gdy natomiast wiele innych było wprost zasypanych śniegiem. Nareszcie świt. Była to najgorsza noc ze wszystkich, jakie w ciągu tych dwóch miesięcy spędziłem w okopach. O świcie:
— Pierwszy pluton, zbierać się do drogi!
Ażeby nieco się osuszyć, schodzimy ku stanowiskom zajmowanym przez nas poprzednio. Straże austrjackie natychmiast spostrzegły nasz przemarsz. Ta-pum! Ta-pum! Ta-pum! Siedmiu rannych padło, jeden po drugim; tylko dwóch ciężko rannych. Przybywszy na oznaczone miejsce, zapalamy wielkie ognisko.
Wita nas słońce. Pogodne niebo przywraca nam wesołość. Ogień nietylko wysusza naszą przemoczoną odzież, ale i raduje nam serca. Abrucyjczyk Pietroantonio, który przybył dobrowolnie z Ameryki, wraz z dwoma tysiącami innych, by służyć Ojczyźnie, opowiada nam ciekawe szczegóły z życia naszych kolonij za Oceanem. Entuzjazm, z jakim przyjęto wojnę wydaną przez nas Austrji, był tam wprost ogromny. Gromady ludzi tłoczyły się do konsulatów, by móc zaciągnąć się do wojska.
— Widziałem — mówi Pietroantonio — kilku niezdolnych do służby wojskowej, którzy z gniewu pokąsali sobie wargi do krwi.
Rzecz zrozumiała: miljony, miljony Włochów, zwłaszcza z południowych prowincyj, którzy w ciągu ostatnich lat dwudziestu krążyli po świecie, wiedzą z bolesnego doświadczenia, co to jest należeć do narodu, który pod względem politycznym i militarnym nie zdobył sobie w świecie pełnego uznania.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·