Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko białe chmury, tak dziwnie z białymi szczytami zmieszane, że nawet, gdy je wiatr nieco rozsłonił, trudno było oku rozróżnić, na co patrzy: na obłok dalszy, na śnieżne pole, czy na lodowiec. Z zachodniej strony, pod słońce, tonęła już w cieniu dolina Sägis, a za nią, za uwolnionemi już z mgieł łańcuchami niższych szczytów, widniała szeroko szaro-sina powierzchnia Brienzkiego jeziora, a dalej znowu góry i grzbiety, jedne nad drugiemi, spiętrzone i coraz to dalsze, aż po kraniec widnokręgu, nikłą linją Jury zaznaczony. Nad górami, wśród złotych i purpurowych chmur, zachodzące słońce.
Staliśmy na samym szczycie Faulhornu. A przed nami działo się widowisko tak czarodziejskie i niesłychane, że zapomnieliśmy o wszystkiem, nawet o przykrem towarzystwie Niemców, którzy, wyszedłszy z hotelu, w koce przed chłodem poowijani, zbili się w hałaśliwą grupę o kilka kroków poniżej. Nie słyszałem jednak, co mówili, później nie słyszałem już nawet, że mówią... Słońce opadało powoli na pociemniałe góry, szło na dół ogromne, purpurowe po ognistej, na połowie nieba zażegniętej łunie. Obłoki naokół świeciły, mieniły się barwami, na które w ludzkim języku niema określe-