Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koszny, dech jej zapierający dreszcz, że to nie jest „mąż“, ani „wróg“, ani nikt, ktoby jakiekolwiek nosił miano, — oprócz tego jednego, najsłodszego: „kochany... kochany... mój...“
Myśli: „Oto przyjdzie za chwilę... weźmie mnie... Cóż ja mu mam powiedzieć? jak go powitać? Nie chcę, aby pomyślał o mnie, żem się niestosownie zachowała... Oby jeszcze nie przychodził... Nie, nie! niech przyjdzie!...“
A teraz krok lekki słychać: zaskrzypiały sznury... Juljetta, jak ptak spłoszony, w tył się rzuca... nie! już jest na balkonie, wychyla się przez poręcz i wyciąga ręce ku tej czarnej, ukochanej głowie, coraz bliższej, coraz bliższej jej ramion, ust, piersi zalękłej a stęsknionej...
Oto są już przy sobie. Nie mówią ani słowa, tylko patrzą sobie w oczy i śmieją się pod cyprysami cicho i długo do siebie tym błogosławionym śmiechem dziecięcym, który jest najświętszym darem miłości i najwyższem szczęściem kochanków na ziemi. Tak się śmiać ongi musiała złota Sulamith do czarnego kochanka swojego, leżąc w jego ramieniu na wonnych ziołach pod gałęziami drzew cedrowych.
Ach! ale to są jeszcze dzieci naprawdę i nie umieją przeto ocenić szczęścia dziecięcego śmie-