Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmiertelne cienie!... Jakiś szelest... Ktoś lekko mur przesadził, zadrżały bzy pod ogrodzeniem, kłonią się róże i rosę wonną strząsają na męską, młodzieńczą dłoń, która je zwolna rozsuwa... Księżyc wypłynął z za najwyższego cyprysu i pada teraz na balkon...

„Lecz cicho! Cóź to zabłysło mi w oknie
To świt się budzi, — zorzą jest Juljetta!
Wzejdź, jasne słońce!...“

„Tyś jest Romeo? Ty jesteś Montecchi?“...
— Nie! Ja jestem miłość! Nie mam imienia ani nazwiska innego. Miłość jestem i przychodzę dlatego, że maj jest na świecie, że róże pachną w twoim ogrodzie i jęczą słowiki na cyprysowych drzewach. Przychodzę, aby ci powiedzieć, że jesteś piękna, bo żywy jestem i młody i wiosnę mam w sobie! I jeszcze dlatego przychodzę, żeś ty mnie wołała... dziś, wczoraj, ciągle, od chwili kiedy po raz pierwszy serce twoje żywiej zabiło, gdy zadumałaś się po raz pierwszy, słuchając słowików i oddychając wonią róż i pomyślałaś, że róże są wonne i że słodki śpiew słowiczy wieści jakąś rzecz najsłodszą! I przychodzę ja, posłuszny twemu wołaniu, i przynoszę ci tę rzecz najsłodszą na ziemi i w niebie: miłość ci przynoszę!...