Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedział ani słowa. Zwiesił głowę na piersi i minął mię śpiesznym, jakby gorączkowym krokiem, jeszcze zapalczywiej wymachując laską i po dawnemu łamiąc gałązki i martwe, zeschłe kwiaty.
Bóg widzi, żem nie chował do niego urazy.
Tylko było mi ogromnie, — bardzo przykro.
I rzecz dziwna, nie uczuwałem najmniejszej zazdrości, choć nie byłem przecież ślepy i rozumiałem doskonale, co znaczy to wszystko.
Biedaczysko zakochał się poprostu w Edie i nie umiał znieść myśli, że jednak ona będzie należała do mnie.
Cóż mu pozostawało innego?
Kto wie, czy na jego miejscu nie postępowałbym właśnie tak samo.
Kiedyś, kiedyś, wydałoby mi się może nieprawdopodobnem, żeby jedna dziewczyna mogła do tego stopnia zawrócić głowę rozsądnemu bądź co bądź mężczyźnie, teraz jednak uznawałem to za bardzo proste, i nawet z wyrozumieniem zapatrywałem się na wiele innych rzeczy...
Minęły znowu dwa tygodnie i przez cały ten okres nie widziałem ani razu swego dawnego przyjaciela. Aż przyszedł wreszcie czwartek, ów czwartek, który za jednym zamachem zmienił bieg całego mego dotychczasowego życia.
Tego ranka jakoś zbudziłem się wcześniej, niż zwykle, i z uczuciem owej dziwnej rozkoszy, jakiej doznaje się w chwili otworzenia oczu ze snu