Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakiż pan szlachetny i prawy! — zawołała Edie z gorącym płomieniem w czarnych oczach.
I tak w kółko. Przyznawała mu wszelkie cnoty i tak kierowała rozmową, żeby mógł w niej przyjmować najgłówniejszy udział, błyskała humorem, dowcipem, słowem, starała się zwrócić wyłączną na siebie uwagę, w sposób, którym znał tak dobrze...
Na razie nie podbiła go może zupełnie, widziałem jednak, że olśniony jest blaskiem tej, naprawdę niezwykłej, urody, zachwycony uprzejmem i uprzedzającem obejściem, oczarowany nieprzepartym wdziękiem.
Dreszcz dumy i szalonej radości przebiegał mię na myśl, że, — pomimo wszystko, — to czarujące stworzenie należy przecież do mnie, przytem, pochlebiało mi jeszcze niezmiernie — wysokie mniemanie, jakie powziąć musiał o jej wykształceniu.
— Prawda, jaka ona piękna? — spytałem go, kiedyśmy wyszli na ganek, — nie mając już siły powstrzymać tych słów, co od godziny prawie paliły mi wargi.
Jim zwolna zapalił fajeczkę.
— Czy piękna? — powtórzył gorąco. — Nie zdarzyło mi się napotkać podobnej!
— Mamy się pobrać — rzuciłem niby od niechcenia.
Fajka upadła mu nagle na ziemię, przez chwilę wpijały się we mnie jego rozszerzone oczy...
Potem podniósł ją cicho i oddalił się bez po-