Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A wtedy nie strzelałem, bo obawiałem się spłoszyć tego ptaszka. Niech się oswoi, to i tak dostanę go...
Szliśmy jeden za drugim, oglądając się po lesie i nadsłuchując. Nic nie zdradzało obecności człowieka. Śpiewał gdzieś drozd; z głębi lasu dochodził nas stuk dzięcioła, szemrał i dzwonił strumyk na kamieniach.

Ulica chińska.

Po długiej wędrówce przez puszczę ujrzeliśmy dwie fan-tze, otoczone polem maku. Kilku Chińczyków w żółtych kapeluszach słomkowych, podobnych do słoneczników, pracowało wśród dojrzewających główek maku. Zbliżyliśmy się, a Łyświenko zaczął się rozpytywać o ludzi, przejeżdżających przez osadę. Widocznie dostał ważne informacje, bo aż mu oczy zabłysły. Pożegna-