Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic z moich marzeń teraz!
Usiłowałem go uspokoić i pocieszyć. Potrząsnął głową i rzekł:
— Nie, panie, to — koniec! Kaleką jestem... Mam przed sobą tylko jeden ratunek... jedyny...
Pomyślał chwilą i dodał:
— Śmierć!
Kazik odjechał. Mignęła mi na chwilę jego smutna, blada twarz i znikła. Nigdy jej więcej nie oglądałem i nigdy nie zobaczę, gdyż w rok później dowiedziałem się o śmierci Kazika. Umarł na suchoty w jakimś szpitalu w wielkiej nędzy, gdyż z powodu kalectwa nie mógł znaleźć dla siebie zarobku.
Teraz gdy przesuwa się przede mną na tle różnych wspomnień doprawdy niepowszednia postać Kazika, nie mogę odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało wtedy w moim wagonie w Ho-Linie?
Leżąc po operacji w szpitalu, Kazik twierdził, że niechcący zrzucił rewolwer na podłogę i wtedy buchnął strzał. Gdy to słyszałem, wstawała przede mną blada, ponura twarz Kazika przed wypadkiem i pytałem siebie:
— Czy nie było to samobójstwo?
Kazik zabrał do grobu swoją tajemnicę.
Już w parę tygodni po wypadku z Kazikiem, w małem mieszkanku Samsonowych panowała niczem niezamącona pogoda. Młody człowiek stał się weselszy i energiczniejszy, a pani Wiera coraz łaskawiej spoglądała na męża. O Kaziku nie było mowy. Gdym zaczynał coś o nim mówić, nigdy nie podtrzymywano tej rozmowy.
Smutne, bezwzględne prawo natury. Gdy Kazik był silny, pełen zapału do życia i niebezpieczny, kochano go lub obawiano się, lecz gdy nielitościwa kula wytoczyła z jego młodego ciała wraz z krwią i popęd do życia,