Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozmawialiście z nim o pani Wierze? — spytałem.
Nie zdziwił się, gdyż zanadto był podrażniony i podniecony.
— O niej... — rzekł. — Każdy może kochać lub nienawidzieć! Chodzi tylko o to, aby nie uczynić podłości, zdrady i grzechu. Co mu grozi? Niech pracuje, uczy się, walczy, jak ja to czynię, a z pewnością prędzej ode mnie wyjdzie na szeroką drogę życiową. Wtedy żona jego pozostanie przy nim. On zaś tylko przeklina i podejrzewa nas o to, czego nie było i czego nigdy nie będzie! Źle, panie, źle!
Zrozumiałem, że istotnie źle układało się życie moich pomocników, ale nic na to poradzić nie mogłem.
W dwa dni później otrzymałem telegram, wzywający mnie do Charbina. Spędziłem w mieście około tygodnia. Gdy powróciłem do Udzimi, zdziwiło mnie to, że nikt z moich pomocników nie przyszedł na stację. Kazałem odwieźć się do Ho-Lina. Tu wkrótce do mego wagonu wszedł Kazik. Był blady i chudy, oczy mu pałały gorączkowym ogniem. Miał pod pachą tekę, wypchaną papierami.
Urzędowym, suchym głosem zaczął zdawać raport. Często się mylił i plątał, tarł czoło i oblizywał suche, spieczone wargi.
Nareszcie otworzył tekę, aby pokazać mi jakieś dokumenty. Ujrzałem leżący na wierzchu rewolwer Browninga. Kazik wziął go i położył na krześle, a później jął podawać mi papiery. Zacząłem je przeglądać, gdy nagle huk wstrząsnął powietrzem, a gorący prąd uderzył mnie w twarz. Skoczyłem i zastygłem w przerażeniu. Ujrzałem śmiertelnie bladą twarz Kazika. Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma, z zamarłym w nich krzykiem rozpaczy; usta mu się rozszerzyły w jakimś stra-