Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opatentowałem w Petersburgu. Trudno, mój panie. Walka o byt, walka o byt!
Chciałem z początku spróbować na tym złodzieju siły swoich mięśni, które są czasami też bronią w „walce o byt”, lecz nagle ukazał się przede mną, jak widmo, ciemny gmach więzienny, a za jego murami postacie tych, którzy dostali się do „kamiennego worka”, oddając się bez namysłu pierwszemu popędowi oburzenia i zemsty. Drgnąłem na widok tej zjawy i odprężyłem mięśnie i zaciśnięte pięści.
Zajrzałem w zimne, bezczelne oczy tego, który ukradł wysiłek mego mózgu, patrzyłem długo i przenikliwie, aż się zmieszał. Wtedy, nie spuszczając z niego wzroku, rzekłem dobitnie:
— Pan jest bandytą, rabusiem! Skrzywdził pan człowieka, który panu nic złego nie zrobił, a który przeszedł wielką mękę więzienia, o czem pan wiedział. Bóg-Sędzia tego panu nie przebaczy!
Odwróciłem się i wyszedłem. Nie wziąłem nawet reszty należnej mi pensji.
Wynająłem sobie pokój w tanim hotelu i znowu zacząłem szukać zarobku. Jeździłem do różnych fabryk i cukrowni na południu Rosji, proponując swoje usługi, jako chemik, lecz moja rewolucyjna przeszłość zawadzała mi.
Pewnego razu zjawił się u mnie urzędnik policji i oznajmił:
— Pan był więźniem politycznym, jak to doniósł nam pański dawny szef, właściciel fabryki asfaltu. Gdyby pan miał tu jakie stałe zajęcie, moglibyśmy jeszcze patrzeć przez palce na pobyt pana w Kijowie. Obecnie zaś, gdy pan nie ma żadnego stanowiska, gubernator uprzedza pana, że jeżeli w ciągu 24 godzin pan nie opuści