Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nasze daje siłę niesprawiedliwości. Pokora nasza gorsza od największej podłości! Nie dajmy tym ludziom znęcać się nad nami! Towarzysze!
Słowa te zupełnie nieoczekiwanie padły, jak iskra do beczki z prochem.
Z głuchem, złowrogiem wyciem aresztanci rzucil się do krat klatki i zaczęli wyrywać z nich deski i drągi, inni podnosili z ziemi kamienie i odłamki cegły. Po chwili wszyscy aresztanci rzucili się do walki. Zawarczały w powietrzu straszliwe maczugi, zaświstały lecące kamienie i wkrótce poranionych i pobitych dozorców wyparto z klatki. Na hałas nadbiegł naczelnik więzienia, wlot ocenił sytuację, która mogłaby się stać groźną i niebezpieczną, i dał znak ręką.
Dozorcy pierzchli z dziedzińca aż pod mury gmachu, a w chwilę później gruchnęła salwa żołnierzy, zgrupowanych około bramy. Z głośnym, rozpaczliwym krzykiem upadł, miotający się po klatce, Barabasz i już się nie podniósł. Runął, jak podcięty dąb, Wierzbicki. Rozłożywszy ręce, padł nawznak, z niedokończonem przekleństwem, aresztant z głową przepasaną rzemykiem. Kilku więźniów, kulejąc lub oblewając się krwią, starało się ukryć za stosem cegły, złożonej w kącie klatki; inni, rycząc i wyjąc, ciskali jeszcze kamienie i kawałki drzewa w żołnierzy.
Po drugiej salwie, danej w powietrze, wszystko się uspokoiło.
Aresztantów po jednemu wypuszczano z klatki, nakładano ręczne kajdanki i odprowadzano do więzienia.
Gdy nastąpiła głucha, złowroga cisza, dozorcy uprzątnęli ciała zabitych, i wtedy dopiero przybyły władze sądowe.