Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy Antipowa zgasły i beznadziejnie spoglądały na dziedziniec, gdzie światło latarni padało na brudny, na pył przetarty piasek.
Antipow chciał się poruszyć, westchnąć, zapomnieć o wszystkiem, lecz w tej chwili poczuł, że coś lepkiego otoczyło go ze wszystkich stron, napełniło niemocą serce i mózg i pozbawiło siły i woli.
Aresztant objął rękami kolana, opuścił bezwładnie głowę na piersi, i całem ciałem jego wstrząsać zaczęły ciężkie łkania.
— Czemu to płakaliście tej nocy? — zapytałem nazajutrz Antipowa, spotkawszy go na przechadzce.
Spojrzał na mnie wylęknionemi, zbolałemi oczami i odezwał się:
— Tęsknota wczoraj wyssała moje serce...
Śpiesząc i zapalając się, opowiedział wszystko, com przed chwilą opisał:
— Czyżby nic dla was nie istniało, do czego warto byłoby dążyć? — spytałem go znowu.
Długo myślał, a później odpowiedział:
— Jest... Panu opowiem... Było to pięć lat temu, gdy po raz pierwszy uciekłem z więzienia. Najpierw ukryłem się w stepach i, jak wilk, nocami posuwałem się w stronę lasów. Wpadłem w nie, jak do otchłani. Zima szalała i mrozy skuły wszystkie rzeki i potoki... Idąc, natrafiłem na samotną chatę, gdzie ktoś pędził smołę ze starych pni sosnowych. Tam ukrywałem się dwa tygodnie — może nawet dłużej. Za życie płaciłem, gdyż pieniądze miałem, pomagałem w pracy, raz udało mi się niedźwiedzia z barłogu wypędzić i zarąbałem go siekierą... Cicho, spokojnie żyłem!... Nikt o nic nie wypytywał: skąd? kto? poco? Nikt się nie przyglądał, nie myślał o mnie z ja-