Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle Szczupak krzyknął przeraźliwie, upadł na podłogę, zaczął wić się, łkać i jęczeć... Z trudem przyprowadzono go do przytomności w szpitalu więziennym.
Wszyscy zrozumieliśmy, że przed oczami pirata odżyły wypadki, które zaszły wtedy, gdy dogonił niewierną żonę i przejezdnego kupca, co zgasił słońce jego życia i zabił radość w sercu...


ROZDZIAŁ ÓSMY.
MOJA MATKA.

Więzienie zjada człowieka, zatruwając go powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie. Podobne to do niewidzialnej roboty rzeki wezbranej na wiosnę, gdy nieznacznie odrywa kawałek po kawałku krępującego ją lodu, z głębi, od dołu. Widz wtedy dopiero zaczyna odgadywać tę robotę, gdy toczony od dołu lód naraz z hukiem i pluskiem runie, rozrzucając całe potoki wody i piany, a prąd go porywa i niesie ku nieznanemu morzu, gdzie grzywiaste bałwany rozbiją go o skalisty brzeg.
Tak samo w więzieniu. Toczy ono siły człowieka i w pewnej chwili wpada on w otchłań rozpaczy, a prąd życia unosi go ku nieznanemu celowi. Czy będzie to samobójstwo, czy wybuch nienawiści, czy ponury obłęd?
Tego nikt nie wie w więzieniach i przewidzieć nie może.
Pamiętam jeden taki okres w mojem życiu więziennem. Porwała mnie rozpacz, boleśnie odczuwana każdym fibrem duszy bezcelowość życia. Wszystko i wszyscy dookoła wydawali mi się obcymi, żyjącymi niezrozumiałem dla mnie i nie rozumiejącem mię życiem. Wszystko zdawało mi się zabarwione na martwy, żółty