Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle Mironow się odezwał. Bił w ścianę czemś twardem, uderzenie było mocne i wyraźne.
— Piotrze, słyszysz? — pytał sygnał, biegnąc zdaleka.
Szydło uderzył jeden raz.
— Słuchaj, — wystukiwał Mironow — umierać ciężko, wiem to, szczególnie jeżeli bez walki! Umrzyj... sam...
Aresztanci przestali oddychać... Szydło długo milczał, walcząc z myślami, wreszcie spytał:
— Naucz!...
Znowu całe więzienie przyczaiło się i słuchało.
Mironow tym samym, pewnym stukiem rzucił jedno słowo:
— Szkło!...
Wszystko umilkło, lecz ludność więzienia jeszcze staranniej łapała każdy dźwięk, rodzący się w ciszy nocnej. Wreszcie dosłyszeli, suchy, syczący brzęk, raczej zgrzyt pękającego szkła.
Cisza...
Warta zaczęła się zmieniać. Rozległy się głosy żołnierzy i dozorców, chrzęst karabinów, odgłosy kroków i znowu cisza...
Wtedy, biegnąc od cegły do cegły, przemknęło wołanie Mironowa:
— Szydło!
Milczenie odpowiedziało na to wołanie... Znowu sygnały, szybkie, trwożne.
— Szydło! Szydło!
Skazaniec nie odpowiadał.
— Już wszystko skończone — rzekł głosem ponurym Bojcow. — Boże, zlituj się nad jego duszą!
Słowa starego aresztanta zmieszały się z trwożnem stukaniem Mironowa.
— Szydło!... Szydło!