Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Urwał się świst. Orzeł wyciągnął do kobiety skutą rękę i szepnął:
— Nie mogę już nie widzieć ciebie, nie mogę!
Kobieta milczała, on wciąż szeptał:
— I tacy jak ja kochać mogą... może głębiej i goręcej niż ci... ludzie z wolności. Słyszysz?
— Smutno mi... — rzekła kobieta.
— Co ci jest? Powiedz! Ulżyj duszy! Ja wszystko zrozumiem... bo sam przeszedłem mękę ogniową... i kocham... — szepnął Orzeł, zapatrzony w piękną twarz kobiety.
Kobieta, być może po raz pierwszy i ostatni w życiu, zaczęła snuć smutną opowieść swego życia, a zakończyła ją westchnieniem:
— Jeden dzień wolności, żebym mogła zobaczyć swoją córeczkę, a później chociażby śmierć!
Orzeł zamyślił się, wreszcie rzekł:
— Poco śmierć? Ja ci urządzę ucieczkę... Zato wspomnij czasem o Orle i módl się za mnie!
— Ucieczka? — spytała, nie wierząc własnym uszom.
— Tak! — odparł Orzeł. — Zażądaj, aby cię w sobotę zaprowadzono do sędziego. Takie jest prawo — nie mogą odmówić! Resztę już inni zrobią.
— Nigdy o tobie nie zapomnę... nigdy, jeżeli to uczynisz! Bóg usłyszy modły moje i mego niewinnego dziecka!
Dozorca więzienny przerwał rozmowę, zjawiwszy się dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku.
Przez dwa dni Orzeł gwizdał, założywszy palce w usta, gwizdał, podając przeróżne sygnały, aż podczas spaceru niewidzialna ręka przerzuciła przez płot kamień z napisem „zrobione“.
W sobotę wieczorem dozorca więzienny wszedł do celi kobiety i oznajmił, że na jej prośbę ma ją odstawić do prokuratora.