Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zienia kobiety. Jest to radosny dzień. W tych ohydnych workach z cegły i kamienia, w tych celach, sto razy przeklętych przez nas, ciężkie, bez jutra, bez nadziei pędzimy życie. Gdy usłyszeliśmy głosy kobiet, które jeszcze nie zdążyły zmienić się w takie potwory, jakie z nas zrobiło więzienie, poczuliśmy jakby prąd świeżego powietrza! Przypominamy sobie nasze rodziny, których z pewnością nigdy w życiu nie ujrzymy. Przenosimy się myślą w inne miejsca, gdzie pozostały nasze matki, siostry, żony i narzeczone... Zjawiła się nadzieja, która oczyszcza dusze, gnijące za temi kratami...
Uśmiechnął się zmieszany i dodał szeptem:
— Dziś już nie trzeba nauki, starosto! Dobrze?
Zaśmiałem się i chciałem już wychodzić, gdy, głośno stukając drewnianą nogą, podszedł do mnie najstarszy w więzieniu aresztant, dawny bandyta, rabujący poczty. Miał około 70-ciu lat, na twarzy nosił piętna Sachalinu, tej wyspy wygnania zbrodniarzy. Były to wyrwane nozdrza, prawie ukryte w gęstych, najeżonych wąsach i brodzie, rosnącej mu niemal z pod oczu. Nazywał się Bojcow, był olbrzymiego wzrostu i kolosalnej siły mimo tak podeszłego wieku.
— Niech pan usiądzie, — mruknął — pogadamy!
Usiadłem, Bojcow długo milczał, wreszcie wskazał na tłoczących się przy oknach aresztantów, którzy rozmawiali z kobietami i komunikowali się z niemi zapomocą sznurków, czyli według więziennej gwary — „telefonów“.
— Czy pan to rozumiesz, starosto!? — zapytał prawie szeptem.
Milczałem.
— Przecież to straszne! — szepnął jeszcze ciszej. — „Dorośli, nawet starzy ludzie, a zachowują się, jak żółtodzióby!