Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z nimi kilka słów i stanął w kącie zagrody, wyglądając kogoś.
Wkrótce do klatki wpuszczono Eljasza Łapina. Ręce i nogi miał skute najcięższemi łańcuchami, nakładanemi za karę; na blado-szarej twarzy malowała się zawziętość i znużenie; miał groźne, połyskujące oczy, łypiące z pod brwi krzaczastych. Szedł, ciężko stąpając nogami szeroko rozstawionemi i prostując potężne, kościste bary.
Z nikim nie rozmawiając, podszedł do Drużynina i zaczął coś do niego szeptać, wreszcie zapytał:
— „Włos“[1] masz?
— Mam — rzucił krótką odpowiedź.
— To dobrze, bo w umywalni trzeba będzie przepiłować kraty — rzekł Łapin. — Rozumiesz?
Drużynin skinął głową i, odszedłszy od towarzysza, znikł w tłumie aresztantów.
Jednak śledził dozorców, a gdy przekonał się, że nie zwracają na niego uwagi, podszedł do kraty, oparł się o jedną ze sztab i coś w niej zaczął namacywać ręką. Po chwili uczuł ukłucie w palec, wtedy odwrócił się i szybkim ruchem wyciągnął ze szpary — długą, cienką piłę. Ukrył ją na piersi i spokojnie zaczął chodzić po klatce, pogwizdując. Wreszcie zbliżył się do krat, oddzielających zagrodę aresztantów kryminalnych od podwórza więźniów politycznych, i zwrócił się do mnie.
— Starosto, — rzekł głosem cichym — jeżeli dziś w nocy posłyszycie coś, nie niepokójcie się i nikomu nic nie mówcie...
— „Saryn da na kiczku“? — spytałem szeptem.

Kiwnął głową i odszedł od kraty.

  1. Piła.