Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie — wysiądę wprost na stacji. W mieście się dowiem wszystkiego. Nie poznają przecie odrazu. Najgorzej wierzyć listom ludzi zastrachanych. Nie taki djabeł straszny. Jakoś się przemknę. Postanowienie to ucieszyło go niezmiernie. Zasnął znowu.
I w tej chwili znalazł się w długim, jak ulica, mrocznym korytarzu, po obu stronach drzwi, drzwi, drzwi; setki, tysiące zaryglowanych drzwi. Przed nim suną plecy żandarma, za nim idzie żołnierz, postukuje po podłodze karabinem. Idą tak niezmiernie długo. Idą, idą. Aż ze szczękiem otwierają się któreś drzwi: biała maleńka klatka, łóżko, stołek...
Opętało go przerażenie...
— Nie chcę, nie chcę! Znowu rok, dwa, trzy życia na przestrzeni dziesięciu łokci kwadratowych.
— Nie chcę! — W odpowiedzi zatrzaskują się drzwi. Siedzi na stołku i duma. Tak przemija mu długi rok, potem wlecze się drugi i trzeci. Wreszcie wybawił go z więzienia pan kontroler.
— Pański bilet?
Deszcz po dawnemu bije w szyby. Podróżni zaczynają się zbierać, oglądać za manatkami; rozmowy umilkły. Pociąg podchodzi do Siedlec.
Zastukały i zachwiały się wagony po zwrotnicach. Kiedy stanęli, Rylski ostrożnie wyjrzał za okno. W tłumie na peronie nic szczególnego nie spostrzegł, ale patrzył dalej. Ale kiedy fala wysiadających przerzedziła się, zauważył pana, przechadzającego się od niechcenia wzdłuż wagonów i spoglądającego w okna. O kilkanaście kroków za nim szedł drugi pan i też za-