Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieuchwytne, niby nigdzie. To było „tam“. Kraina odwiecznej tąsknoty! Tam, gdzie rozpęknie skorupa duszy i z tajemnego ziarna wystrzeli kwiat życia. Wszystkie myśli, wizje, pożądania tam się wypełnią. Bo niedość się urodzić — trzeba ożyć. Niedość jest żyć — trzeba wiedzieć, poco. Co i kto to sprawi? Niewiadomo. Stać się to może dopiero „gdzieś“ — we świecie. Daleko? Blisko? Jeżeli tam nie trafi, rozminie się sam ze sobą. Cóż począć? Opętało go przywidzenie i uparło się. To była jego wiara.
W Paryżu bawił tylko kilka dni w przejeździć. Był skołatany, mało przytomny i śmiertelnie stęskniony za krajem. Pobieżnie, w roztargnieniu chodził po mieście, ale w obliczu ulic, gmachów, tłumu, wszędzie i nigdzie postrzegał coś uroczego. Owiało go tchnienie czaru. Było to jak gdyby zapamiętane, już kiedyś widziane, jak wyśnione. Poznał to jakoś niewiadomo po czem i jak. Zdawało mu się, że ów urok nosił od małego dziecka w przeczuciu i w pragnieniu. Ktoś go natchnął, zaklął. Ktoś mu wywróżył dziwne miasto, Nie przygnębiło go ono wspaniałością i ogromem, nie odtrącało obcością. Nieopisany był jego wdzięk. Co chwila, co krok wykwitał skądś i witał Marka nieodgadniony uśmiech porozumienia. Skądże mu to było znajome? Bez przyczyny i powodu ogarniało go wzruszenie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuł się dobrze. Coś go wabiło nieśmiałym szeptem, ledwo dosłyszalnie, serdecznie. Kryło się tu coś rodzonego i najbliższego jego istocie. Znikało, pojawiało się w świadomości na jedno mgnienie