Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

państwie. Gospodarkę przeobrażał na czysto zarodowohodowlaną i w dalekiej wizji oglądał wspaniałą krowią rasę polską, której początek dadzą na okolicę jego reproduktory, a na cały kraj niezliczone pokolenia jałówek i byczków, pochodzących ze sławnej jordanowieckiej obory. Wertował dzieła specjalne, odbywał dalekie podróże do Wielkopolski dla zwiedzania znakomitych obór, pracował, marzył, tworzył.
O tej porze Marek dusił się i topił się z upału w ciasnocie i w okropnym zaduchu parowca „Balikpapan“ na wygładzonych jak szkło, białawych, oleistych wodach morza Nan-Hai. Jeszcze wczoraj pogrążony był w ekstazie radości. Nie mógł się opamiętać w tej nowej, jeszcze jednej fazie swojego losu. Rozjątrzony był rozkoszą przeobrażenia. Wszystko, co w sobie miał i czuł, było nieuchwytne. Patrzył w świat nie swojemi myślami, nieoswojone w nim było jeszcze każde włókienko mózgu. W nieprzerwanym uroku upojenia dozwalał, by mąciła się w nim prawda z ułudą. Sam przed sobą stał się urojeniem niepodobnem do sprawdzenia. Wymykał się sobie, igrał swawolnie, jak dziecko z ogniem, ze straszliwem niebezpieczeństwem pomylenia swoich snów z tem, co jest. Co chwila odrywał się od prawdy dnia i godziny, od siebie i miejsca, gdzie jednak mimo wszystko znajdował się z całą pewnością. Pogmatwał się cały. Gdzież tu jaka pewność? Jedno było; radość. Urodziła się ona w chwili, gdy holownik odczepił się, wywlókłszy statek na obszar morza. Kiedy poczuł, że oderwał się od lądu, a okiem zatoczył po nieznanym