Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czas — to znaczyło dziś, jutro. Wszystko wisiało na włosku, było iluzją, krótkim snem. Łagodność pierwszego gabinetu była w najwyższym stopniu podejrzaną. Francuzi wciąż zwlekali z pomocą, gdy na wszystko co było w Polsce czerwonego wystarczyłaby jedna jedyna czarna dywizja. To też tłumy rozkochane we Francji wystawały w dzień i w nocy pod oknem Bristolu, w którym powiewał zbawczy Tricolore, przywieziony przez pełnomocnika jedynego legalnego rządu narodowego In Partibus Fidelium w Paryżu... Wreszcie czerwony gabinet położył się, zmorzony własną łagodnością, bataljony Milicji Ludowej wciąż ze śpiewem „Czerwonego Sztandaru“ na ustach poszły na front bić czerwoną armję. Balkony na Nowym Świecie waliły się pod naporem wygłodzonego entuzjazmu, gdy do stolicy wjeżdżał Ignacy Paderewski. Urywały, się sznurki improwizowanej uprzęży, gdy tłumy obwoziły po Warszawie Wojciecha Korfantego. Ku końcowi stycznia rozpoczęła się wiosna narodu.
A tymczasem w Belwederze...
— Nie. Z tego nic nie będzie!
— Trzeba rządy oddać Francuzom!
— Nic, tylko Amerykanie!
— Niechno przyjedzie Haller!
— Namby tak bolszewików, na jakie trzy miesiące!
— Rozpędzić sejm! Dyktatura Piłsudskiego!
— Nie bójcie się, Dowbór już ciągnie na Warszawę z armją Wielkopolską.
Ludzie inteligentni powtarzali bajdy niestworzone