Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/382

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

partnera, robią „volty“, znaczą karty. Biada temu, kto do takiej kolosalnej szulerni idzie z jakimkolwiek planem twórczym i nadobitkę postanawia sobie, że będzie uczciwym. Tragiczna iluzja Marjana Plechyńskiego!
— To mnie musiało zgubić. Zanadto kłułem w oczy, zawadzałem zbyt wielu ludziom. Zpoczątku ich to bawiło, bo wiedzieli, że się odmienię. Gdy coraz dłużej byłem nieoprawny, zaczęło im się ze mną nudzić. Uczułem wkoło siebie pustkę, wspólnicy ode mnie uciekli, wycofywali się, narażając mnie na wielkie straty. Na każdym kroku ktoś mi podstawiał nogę, potknąłem się raz i drugi. Zaprzyjaźnione banki zaczęły mi robić trudności. Nasz poczciwy Niedowiejski ostrzegał mnie wielokrotnie, błagał, żebym się poprawił i nie obnosił się ze swoją cnotą, gdzie nie należy, bo, powiada — zginiesz! Nie chcąc ginąć razem ze mną, opuścił mnie zawczasu i nawet demonstracyjnie wyparł się mnie w gazetach. Świństwo to uczynił, aby być nieskazitelnie czystym, albowiem nadchodzą wybory. Drżał ze strachu, by gniew pewnych potentatów nie spadł i na niego. Postąpił jak zwyczajny Judasz, ale ten napewno się nie powiesi, nawet gdy przepadnie na wyborach, co ma absolutnie zagwarantowane. Uczciwy człowiek ukorzył się przed mafją, aby móc całą tyra sposobem zachowaną czystością służyć ojczyźnie na ulicy Wiejskiej. Zato imponuje mi Tymonek Wikłaszewski, którego specjalnością nie jest bynajmniej uczciwość w kryształowem tego słowa znaczeniu. Dotychczas siedzi za mnie na Pawiaku, a ja nie mogę mu nawet marnej kaucji... Wiesz, od czego za-