Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jących, ani bakteryj, ani bomb z powietrza na bezbronne miasta.
— Ale łapówki dajesz?
— Łapówki? Dziecko jesteś, czyż bez tego można coś zrobić nawet dla dobra publicznego? Mój współzawodnik, kanalja, oferuje dostawę za cenę powiedzmy — sto, ja caeteris paribus, za siedemdziesiąt pięć. Sprawa jasna, państwo zarabia na czysto 25 procent. Jestem zupełnie pewny swojego, więc nie daję łapówki. On daje łapówkę i jest jeszcze pewniejszy. Dostaje koncesję on, a nie ja. Na porządku dziennym! Łapówka to nieodzowny wstęp do rzeczy, bez tego niema nic, ale nietylko u nas, drogi Marku, tak źle nie jest, tak jest narazie wszędzie, na całym święcie, po wielkiej wojnie światowej. Jutro jadę do Paryża, już wysłałem depeszę, nareszcie dobiłem targu o dostawę butów. Wiesz, co to jest „Mob“? Zapasy na wypadek wojny. Otóż wynalazłem stock cudownych butów amerykańskich — trzysta tysięcy par. I tanio! Za bezcen! Moi eksperci sprawdzali, siedzieli w tych butach dwa tygodnie. Za łapówkę francuską i amerykańską zrobiłem umowę wstępną, dałem zadatek, byle się zaczepić i walę do Warszawy, a tu oczywiście formalności, przeszkody. Latam wszędzie, latają inni. Najzacniejsi ludzie zupełnie bezinteresownie przemawiają do wysokich stosunków, perswadują, błagają. Latają moje kanalje i wszędzie płacą. Wszyscy się zgadzają, naturalnie, świetny interes — towar niebywały i półdarmo — przy wyprzedażach stocks de guerre — tak bywa nieraz. Cudem udało mi się wy-