Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeńców leży w błocie bez duszy, nie pomogą kolby i wrzaski. Marek klęczy na zmartwiałych kolanach, nie czuje i nie wie nic. Nagle na ganku między dwoma filarkami, między dwiema grupkami żołnierzy, czuwających przy karabinach maszynowych, ukazuje się siwa niewiasta. Zbiega po schodkach, zanosi się od płaczu. Wciska się w tłum.
— Wstawajcie ludzie!... Wstawajcie! — Idźcie sobie z Bogiem! Wracajcie do swoich! Podli niewolnicy! Dlaczego słuchacie krwawego siepacza? Wyrzutka rodu ludzkiego, mego męża?... Niech będzie przeklęty!... Przeklęty! — Komendant już jest w tłumie: łysy, bez czapki, blady i struchlały, szamoce się z niewiastą, wlecze ją, błaga. Rozlegają się krzyki komendy: — Wstawać! Wzdłuż baraków szykuj się! — I Marek staje w szeregu, według swego numeru porządkowego. Martwemi oczami wpatruje się w komendanta obozu, jak w niesłychaną osobliwość. Albowiem znika deszcz, zmrok, błoto i baraki, pułkownik Chapownicki siedzi tuż przy stoliku z jakimś panem i zajada ciastka, umie mówić po polsku i jest tym razem w polskim mundurze. Marek nie rozumie tego. Nie rozumie zupełnie, czego od niego chce stary łysy człowiek. Stoi przed nim i uśmiecha się nieśmiało, poczciwie. Długi wyszarzany szynel zapięty pod samą niegoloną brodę, obrośniętą siwą szczeciną. Na szynelu wyraźne łaty. Żebrak z pod Lourse’a zakradł się do środka, zebrał się na odwagę i obchodzi stoliki. Marek sięga do kieszeni.
— Pan mnie nie poznaje? I ja się długo namyślałem, bo ostatecznie bliznę na głowie może mieć