Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W legjonach.
— Naturalnie, powinieneś był się tam znaleźć. Choćbyś nie chciał. Taki był twój typ.
— Wiele rzeczy najważniejszych staje się trafem. Tak było ze mną.
— Niema trafów. Gdybyś nie był zechciał...
— Bo ja wiem, czym chciał? — tak wypadło.
— Gadasz ze skromności.
— A tyś już naprawdę się dorobił? Grubo?
— Grubieję. To samo idzie z dnia na dzień, byle zacząć. Wszedłem w wysokie stosunki polskie, ale mojemi miljonami nie mogę przebłagać ojca ani matki. Są w biedzie po dawnemu, w sklepiku w mieście Radzyniu, ale ode mnie, przechrzty, ani złamanej marki polskiej! Wyklęty jestem. Ghetto trzeba zabić, ale na to muszą wymrzeć co najmniej dwa pokolenia żydowskie i tyleż polskich. Potem będzie dobrze. Polska z nami nie zginie.
— A co też robi nasz Darasz? Oczywiście w wojsku, jeśli go gdzie nie zatłukli?
— Tłukli go, był ranny. Jest już pułkownikiem.
— Patrzajcie! A Majorkiewicz?
— Wyrabia się w polityce, przystał do „Piasta“. Tymczasem coś tam organizuje, redaguje i wiecuje, a w swoim czasie napewno będzie posłem.
— A Leparski?
— Ten poszedł drogą szlachetną. Zaplątał się w obronę Lwowa i oberwało mu obie ręce. Wydał już tomik poezyj, owszem, bardzo chwalą, ale ja do tego nie mam smaku. Bardzo pogodne, urocze i arcy-