Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pewne nie tę samą kobietę zastanie. Jednakże, dopiero dwa miesiące upłynęły od owego czasu. Lasy, wzdłuż których pociąg się przemykał, nie pokryły się liściem nowym i tak samo były ordzewiałe, jak w dzień zerwania i krzyków jej, od których się echa rozlegały.
Wysiadłszy sam jeden na stacyi, w tej mgle przejmującej i zimnej, udał się wiejską ścieżką, śliską od śniegu stwardniałego, tunelem kolei żelaznej. Nie spotkał nikogo, aż do Pavé des Gardes, na zakręcie którego ukazał się mężczyzna z dzieckiem, za nimi zaś posługacz ze stacyi pchał taczki pakunkami naładowane.
Dziecko z obwiniętą szyją szalikiem, w czapce nasuniętej na uszy, powstrzymało okrzyk, przechodząc koło niego. „Ależ to Józio“! po myślał, trochę zdziwiony i zasmucony niewdzięcznością malca. Obejrzawszy się napotkał wzrok człowieka, prowadzącego dziecko za rękę. Ta twarz inteligentna i delikatna, co pobladła w murach, to ubranie, które widocznie tylko co kupił gotowe, ta broda jasna, zaledwie wysypująca się, gdyż nie miała czasu odrosnąć po wyjściu z Mazas. „Toż to Flamant a Józio jest synem jego...“.