Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przez wielkie okno, co naoścież było otwarte w głębi, wnikało ranne białawe powietrze, poruszając liście palmowe i pochylając płomienie u świec, jak gdyby je chciało pogasić.
Jedna z latarek papierowych zapaliła się, profitki popękały i dokoła sali lokaje ustawiali stoliki okrągłe, jakby na tarasie przed kawiarnią. U Déchelette’a zawsze wieczerzało po czterysta lub pięćset osób: sympatyzujące z sobą pary szukały się wtedy i łączyły.
Były tam krzyki i przywoływania dzikie, przedmieściowe: „Pil... ouit!“ odpowiadające przeciągłemu: „ju, ju, ju, ju! dziewcząt wschodnich, były też rozmowy ciche i rozkoszny śmiech kobiet, podnieconych pieszczotą.
Gaussin, korzystając ze zgiełku, chciał się przemknąć do drzwi, kiedy go zatrzymał przyjaciel jego, student — spocony, z oczami wytrzeszczonemi jak gałki i z butelką pod każdą pachą: — Gdzieś ty się podziewał?... Szukałem cię wszędzie... Mam stolik, kobiety... małą Bachellery z Bouffes... tę japonkę... wiesz... Wysłała mię po ciebie, chodź prędko!... — wołał i oddalił się, biegnąc.
Piferaro czuł pragnienie; przytem kusił go szał balu i twarzyczka aktorki, robiącej doń