Strona:Aleksander Szczęsny - Pieśń białego domu.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Nazajutrz w dużej sali koncertowej woźni zapalali wieczorem światła. Chodzili przytem z hałasem pomiędzy krzesłami, przesuwając niektóre i ocierając z kurzu. Krzesełka dalszych rzędów stały cicho i cierpliwie a fotele bliżej estrady poskrzypywały pełne zarozumiałości jak zwykle.
— Czy nie wiesz pan? — zapytał sąsiada jeden z nich, noszący na grzbiecie złoconą tabliczkę stałego właściciela, — co dziś będzie grane na koncercie?
— Ach, sprzykrzyło mi się już to wszystko, — odparł tamten. — Ludzie, którzy siadają na nas, uważają, że powinniśmy ich zawsze cierpliwie nosić, doprawdy niedarmo mnie to gniewa. — Zupełnie słusznie, — zaskrzypiała czerwona, wyściełająca go, skóra. Jestem już stara i chcę, aby mnie ludzie zaczęli szanować, a tu ani rusz, pamiętasz w składzie, gdzie mnie kupiono, jakiś stary kawałek skóry z wytartemi złocećiami cieszył się takim poważaniem...
— Ach dajże już spokój z swoją odwieczną historją — przerwał fotel — dopóki stanowisz jedną całość ze mną, to powinno ci wystarczyć. Podobno dziś ma grać jakiś młody skrzypek — przerwał fotel z tabliczką, — był tu dziś rano, kiedy sąsiad drzemał.
— Najgorzej z temi młodemi, odparł tamten — każdy ma się za coś nadzwyczajnego, a przecież my dźwigamy tych, od któ-