Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy mam jeszcze raz cesarzowi śpiewać? — zapytał słowik, sądząc w swej prostocie, że sam władca jest obecny.
— Mój najdoskonalszy poczciwcze — rzekł na to mandaryn — jest mi niesłychanie miło zaprosić cię dziś na bal dworski do zamku, gdyż jego cesarska mość życzy sobie, abyś się popisał swoim śpiewem.
— Coprawda, najlepiej śpiewać wśród zieleni — dodał słowik, — ale tutaj, jak słyszę, życzy sobie tego cesarz, więc przystaję jak najchętniej.

W zamku tego wieczora wszystko wyjątkowo paradnie wyglądało.
Porcelanowe ściany i podłoga odbijały połyskliwie światło tysięcy złotych lamp. Najpiękniejsze kwiaty, obwieszone brzękadełkami, ustawiono wszędzie w drogocennych wazonach u wejść, a ponieważ drzwi były ciągle w ruchu, gwałtowny przeciąg wywoływał tak donośne dźwięczenie, iż często własnych słów nie można było zrozumieć.
Pośrodku sali, gdzie zasiadł cesarz, ustawiono wysoki, złoty pręt dla nadzwyczajnego słowika. Naokoło zebrał się cały dwór, a maleńkiej pomywaczce pozwolono stać u drzwi, dlatego, że ten przywilej był przywiązany do nowonadanego jej tytułu nadwornej kucharki. Całe towarzystwo postrojone było we wspaniałe szaty i wszyscy mieli oczy wlepione w małego, szarego ptaka, ku któremu cesarz raczył się pochylić z wysokości swego tronu.
Słowik zaczął śpiewać i śpiewał tak cudnie, że w oczach