Przejdź do zawartości

Strona:Agaton Giller - Krzyż w Kościeliskiej dolinie.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czy w ciągu ostatnich lat trzydziestu dawne urządzenia gminne nie uległy jakiej zmianie? Nie jest mi wiadomem.
Do przechowywania tych żywych pamiątek społecznego bytu naszych praojców pod Babią górą gorliwie zachęcał ksiądz Wojciech Blaszyński, pleban sidziński. Był to człowiek wielkiego ducha i niepospolity, prawdziwy dobroczyńca ludu, który też czci jego pamięć jako świętego. W czasie mojej bytności w Sidzinie żył on jeszcze i był czynnym, niestrudzenie pracując nad umoralnieniem, oświeceniem górali i podniesieniem ich bytu. Ślady jego użytecznego działania i wpływu, co krok spotykałem. Ludu więcej czystego w obyczajach, więcej wstrzemięźliwego i powściągającego się w swoich chuciach i żądzach, jak byli Sidziniacy za jego plebańskich rządów, nie widziałem. Pijaka i złodzieja we wsi nie było ani jednego. Sądy austryackie przez lat wiele nie miały, jak mi mówiono, żadnej sprawy z Sidziny ani kryminalnej ani cywilnej, do osądzenia. Wszelkie spory rozstrzygał i godził sąd polubowny lub pleban. Jeżeli się zdarzyło, że który Sidziniak popełnił występek kryminalny, karał go sąd gminny. Najwięcej wykroczeń przeciw moralności dopuszczała się burzliwa młodzież, chociaż i te rzadkie bywały. Niepoprawnych skazywano na kunę, to jest wystawienie przed kościołem na publiczne zawstydzenie.
Ducha obywatelskiego nie brak było pomiędzy mieszkańcami Sidziny. W roku 1846 dali przytułek zagrożonej w równinach szlachcie i powstrzymali falę ludowej czarniawy. Oświatą górowali nad sąsiadami. Ks. Blaszyński przez lat kilkanaście sam w szkole nauczał. Jak zaś nauczał, miałem sposobność przekonać się z licznych z nimi rozmów, w których okazywali znajomość dziejów Polski.
Nastał wreszcie czas opuszczenia Sidziny. Z Majami, ojcem i synem serdecznie pożegnałem się, zachowując najmilsze wspomnienie ich gościnności.
Janko przeprowadził mnie przez pasmo babiogórskie do Orawy, zkąd idąc piechotą lub zabierając się na wózki góralskie, jakie napotykałem po drodze, przybyłem na Podhale do wsi rodzinnej Ks. Blaszyńskiego. Chochołów wsławiony wypadkami 1846 r. nie był jeszcze ozdobiony gotyckim kościołem. W rok dopiero po mojej w nim bytności, położono fundamenta pod tę okazałą świątynię, wybudowaną kosztem Ks. Blaszyńskiego a podług planu F. Księżarskiego. Nabożeństwo odbywało się w starym, drewnianym kościółku, pełnym wspomnień zacnego Ks. Kmietowicza, wikarego i dzielnego Jana Kantego Andruszkiewicza, organisty.
W Chochołowie krótko zabawiłem, spieszyć się bowiem musiałem do Kościelisk, gdzie według umowy, połączyć się miałem tego jeszcze dnia z gromadą podróżnych, pod komendą Wincentego Pola.
Od Kościelisk dzieliła mnie dwu-milowa przestrzeń. Droga wprawdzie niedaleka, lecz szybko po niej jechać nie mogłem z powodu dziur, kamieni i błota.
Słońce zaszło i czerwonym blaskiem oświeciło Tatry. Dopóki jasno było koń omijał pnie i kamienie, lecz gdy zmrok zgęstniał i nastała noc czarna, ustawicznie o nie potykał i wózek tłukł się między drzewami. Baczność górala nie uchroniła nas od przygody, szczęściem skończyło się na wywróceniu wózka, bez innych następstw. Niechcąc narażać się na nowe wywroty, szedłem wraz z góralem obok konia i idąc wolno noga za nogą doszliśmy późno w nocy do Kościeliska.