Strona:A. Kuprin - Szał namiętności.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy kąt ogrodu, gdzie tak bujnie rozrosły się wysokie krzaki bzu, że pod nimi zawsze panował ciemny i wonny chłód. Lidoczka, jakby w niezdecydowanym namyśle, zatrzymała się, wspięła się na palce i schwytała ręką gęstą, sprężystą kiść białego bzu. Rozcięć ty rękaw szlafroczka osunął się w dół, i zobaczyłem delikatną różową ręką z dziewiczo-ostrym łokciem. Gałęź nie poddawała się. Lidoczka zmarszczyła brwi, przegięła gałęż tak, że zatrzeszczała, i z wysiłkiem szarpnęła do siebie. Liście zadrżały i na nas naraz posypał się cały deszcz wielkich, chłodnych kropli rosy. Nie wytrzymałem. Zapach bzu, orzeźwiająca świeżość wczesnego poranku wiosennego, różowa obnażona ręka o dwa cale od moich ust, — wszystko to nagle pozbawiło mnie przytomności.
— Lidjo Michajłowno, — rzekłem drżącym, niepewnym głosem: czy pani wie, że ja... że pani.. że ja...
Lidoczka odwróciła się ku mnie. Widocznie, mój ton był dla niej bardzo zrozumiały, lecz na twarzy jej nie wyczytałem nic, oprócz zdumienia i ukrytego śmiechu, drżącego w kącikach ust. Moje zdecydowanie również szybko znikło, jak i ukazało się.
— Cóż pan zamilkł? — spytała wreszcie Lidoczka.
— Ja... ja... ja, właściwie, nic nie mówię... Pani wczoraj zrobiła mi honor zaszczycenia mnie swojem zaufaniem... Jeżeli potrzebną jest pani usługa bezwzględnie oddanego człowieka (potrochu zacząłem przychodzić do siebie po zmięszaniu), to bę-