Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z pijacką dokładnością skandował każdą nutę maszynista.
— Psiakrew! — syknął ze złością Ałarin, nie odrywając wzroku od lampy jak urzeczony. — Ja.. jam taki sam kancelista... Rozpiłem się i rozpuściłem... Każdy pijak może mi w twarz plunąć, a potem ułożyć jeszcze piosenkę o inzynierku, który przegrał cudze pieniądze... Alboż jestem inżynierem? Ja? Jam kandydat do ciężkich robót, ale nie inżynier... A! dość tego! czyżbym na tyle nie miał silnej woli! Jedna chwila wytężonej woli, a potem to już obojętne, co ktoś tam będzie śpiewał albo gadał... Raz się tylko zdecydować... i już!
Wziął znów rewolwer i przyłożył do skroni.
— A więc... raz, dwa...
Ale nie odrywając oczu od ognistego punktu, ociągał się z z wypowiedzeniem „trzy!“ Nie wiedział sam, czy istotnie powziął decyzję, czy jeszcze gra komedję.
Nagle usłyszał za sobą straszny, wstrząsający krzyk. Czyjaś ręka wyrwała mu rewolwer, który z łoskotem padł na podłogę. Ałarin ujrzał Zemę prawie w omdleniu padającą na kanapę.
Minęło chwil parę w naprężonem milczeniu.
— Czego właściwie pani chce ode mnie? — krzyknął wreszcie Ałarin i trzasnął pięścią w stół tak silnie, że lampa z brzękiem podskoczyła.
Zena w milczeniu położyła na stół paczkę, którą do tej chwili ściskała w ręce.