Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słychanie, tak, że się obawiam. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może tu poleżeć bezpiecznie do jutra rana.
Tak też uczyniliśmy. Poczem, nie przyjąwszy ofiarowanej przez Stapletona gościnności, ruszyliśmy z Holmesem do Baskerville Hallu. Przyrodnik pozostał sam. Odwróciliśmy się idąc i widzieliśmy, jak szedł wolnym krokiem w głąb moczarów, a za nim, na osrebrzonym blaskiem księżyca stoku, wielka czarna plama wskazywała, gdzie leżał człowiek, który zginął niespodziewaną śmiercią.
— Dobiegamy do chwili krytycznej — rzekł Holmes po dłuższem milczeniu. — Ależ ten człowiek ma nerwy! Jak on się trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą jego spisku! Nie każdy zdołałby tak zapanować nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie, Watsonie, i powtarzam teraz, że nie mieliśmy godniejszego wroga.
— Żałuję, że cię widział.
— I ja również żałowałem na razie. Ale niepodobna było uniknąć tego spotkania.
— Cóż on teraz, zdaniem twojem, pocznie, skoro wie, że jesteś tutaj?
— Stanie się może ostrożniejszy, a może też przedsięweźmie odrazu jaki krok rozpaczliwy. Jak większość wytrawnych przestępców, zaufa może zbytnio własnej mądrości i wyobrazi sobie, że nas podszedł najzupełniej.
— Dlaczego nie mielibyśmy zaaresztować go odrazu?
— Mój drogi, tyś się urodził na człowieka czynu. Wrodzony popęd nakłania cię zawsze