Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

woli mnie do przyjścia w pomoc policji w jakikolwiek sposób. Policja nie posiadałaby się z radości, gdyby te łotry spalili mnie nie in effigie, ale we własnej osobie... Co, pan już odchodzi? O, nie, nie puszczę pana! Musisz wychylić ze mną butelczynę na cześć moich wszystkich zwycięztw!
Ale oparłem się jego naleganiom i zdołałem też odwieść go od zamiaru odprowadzenia mnie do domu. Dopóki mógł mnie dostrzec, szedłem gościńcem, poczem skręciłem szybko w bok na moczary i podążyłem ku skalistemu pagórkowi, za którym zniknął chłopiec. Los sprzyjał mi i przysiągłem sobie, że jeżeli nie uda mi się wyzyskać pomyślnego zbiegu okoliczności, nie będzie to winą braku energji i wytrwałości z mojej strony.
Słońce zachodziło już, gdy stanąłem na szczycie pagórka, a po stokach schodzących po równinie, pełzały od zachodu blaski złociste i zielonawe, gdy ze strony przeciwnej rozwłóczyły się już po nich szare cienie. Białe opary wznosiły się zwolna na krańcu widnokręgu, a z pośród nich wyłaniały się wyraźnie fantastyczne kształty Belliveru i Lisiego Szczytu.
Nic nie zakłócało ciszy rozległej równiny, nigdzie ruchu, znikąd dźwięku. Tylko duży, szary ptak, rybitwa albo kulik, szybował po błękitnem przestworzu. On i ja byliśmy jedynemi żywemi stworzeniami pomiędzy bezbrzeżnem sklepieniem nieba, a pustkowiem na ziemi. Dziki krajobraz, uczucie samotności, świadomość, że podjąłem przedsięwzięcie bardzo niebezpieczne a niecierpiące zwłoki, wszystko to chłodem przeniknęło mi duszę.