Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed nami drżący, blady śmiertelnie. Ciemne oczy jego, których blask powiększała bladość twarzy, z trwogą i zdumieniem spoglądały to na mnie, to na sir Henryka.
— Co ty tu robisz? — spytał baronet.
— Nic, panie. — Był taki wystraszony, że zaledwie mógł mówić, a świeca chwiała się w jego drżącej ręce i rzucała na ścianę skaczące cienie. — To okna, panie... Chodzę w nocy i patrzę, czy są zamknięte.
— Na drugiem piętrze?
— Tak, panie, oglądam wszystkie okna.
— Słuchaj, Barrymore, — rzekł sir Henryk surowo — postanowiliśmy wydobyć z ciebie prawdę, więc im prędzej ją wyznasz, tem lepiej dla ciebie. Gadaj zaraz, tylko bez kłamstw. Coś ty tu robił przy oknie?
Nieborak spojrzał na nas z rozpaczą i załamał ręce, jak człowiek ostatecznie zgnębiony i nieszczęśliwy.
— Nie robiłem nic złego, panie. Trzymałem świecę przy oknie.
— A dlaczego trzymałeś świecę przy oknie?
— Niech mnie pan nie pyta... błagam, niech mnie pan nie pyta! Daję panu słowo, że to nie moja tajemnica i że nie mogę jej zdradzić. Gdyby dotyczyła mnie tylko, nie ukrywałbym jej przed panem.
Błysnęła mi nagła myśl i wziąłem świecę z parapetu, gdzie ją Barrymore postawił.
— Ręczę, że to sygnał — rzekłem. — Zobaczymy, czy będzie odpowiedź.
Trzymałem przez chwilę świecę w taki sam sposób jak on i wpatrywałem się uważnie w