Strona:Żywe kamienie.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jedną z ksiąg swoich. Chce bratu pokazać obraz w niej: — jak to cnotliwa pani Beatrice wprowadza mistrza z za gór we wrota niebieskie. Brat Łukasz rzuci się ku księdze jak żak: piersią na karty się pokłada, dłońmi wziera w obraz.
Pobłaża przeor tej ciekawości.
Lecz pod jego uśmiechem życzliwym twarz mnicha ściąga się zwolna i krzepnie jakoś; by za chwilę z wielkiem zdumieniem spojrzeć przeorowi w oczy. A potem utkwić ponure wejrzenie gdzieś pod się.
„Kamiennego lica, przydługie i sztywne, jak ta śmierć kościana, są moje królowe i święte, zakrzepłe w okapującem złocie, gdyby muchy w bursztynie!“
Do głębi oburzyły te słowa przeora. I przejęły go aż lękiem o duszę brata; niezwykle bo przekornym głosem i słów nawet niewłasnym jakby składem przemówił tu nagle mnich cichy. Daremnie karci w nim przeor tę nieufność we własne siły a pomoc Bożą, nieufność, którą w godzinę zwątpienia podszeptuje nam szatan pychy urażonej.
Mnich tylko się kurczył i zatulał kornie, powiadając coś o tem, że pędzle nieprzemyte przyschną, — że zgęstniały inkausty, — że pióra się rozszczepiły i trzeba wystrugać nowe, — że... Nie to go gnębi, iż czyjeś tam pędzle lepiej wypowiedziały się przed Bogiem, lecz że jego widzenie, w nikczemności umienia mniszego, nie wypowie się nigdy.
„Jakie widzenie?!“ — niecierpliwi się przeor stary.
„Doznane.“