Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wikta z zaciśniętemi ustami patrzała za odchodzącym, zła za despekt, jaki jej wyrządził. Rada była dogonić go i sprać, lecz się wstydziła rówieśnic, wyśmiałyby ją.
— Niech leci i niech mnie nie nudzi; przylepił się do mnie jak oset, że go odciągnąć nie mogę.
Odwróciła się i poszła, lecz chmurna i milcząca, na wesołość i żarty towarzyszek nie odpowiadała.
— Czy wróci?... — pytała się siebie. — Żeby mi ino przeszkadzał, żeby mi dokuczał i naśladował mnie; a niech se idzie na cztery wiatry i da mi święty spokój.
Mimo to była zła, niespokojna, zadumana.
— Poszedł i ani się nie odwrócił. Gdyby tak na mnie padło, obejrzałabym się przecie...
— Wikciu, markotno ci? — zaśmiała się Maryś.
— Mnie markotno? o kogo? Zła jestem, żem się spóźniła do kościoła.
— No, no, znamy się na tem — rzekła Kasia.
— To się znajcie, kiej się wam podoba. Wy wiecie jedno, ja drugie.
— My wiemy tylo, że Jędruś nie wróci,