Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ności detektywne ograniczyłyby się do obserwacji węchowych. Pachnie tu pańską wodą kwiatową, którą rozpoznałabym wśród tysiąca innych. A te walizki to Henryka?
— Tak.
— Niechże pan tu usiądzie. Henryk bardzo mi się podobał. Ma wdzięk, a chociaż jest może mniej przystojny niż jego brat...
— O!...
— To nie komplement — zastrzegła się — niech pan wysłucha do końca! Chociaż jest mniej przystojny, jednakże ma w sobie coś bardzo męskiego.
— Czego mnie brakuje — dokończył Stefan.
— Nie można być aż tak chciwym. Chciałby pan zmonopolizować wszystkie uroki?... Ale zupełnie serio — zmieniła ton — udał się panu brat. Bardzo się cieszę. Rozsądny, inteligentny, naturalny. Wyobrażam sobie, jak pan, drogi panie Stefanie, musi być uszczęśliwiony, że wyrósł zeń taki dzielny mężczyzna. Przecie to pana dzieło.
Borowicz wzruszył ramionami.
— Myli się pani. Wcale nie moje dzieło. Dzieło wielu rzeczy przypadkowych. A poza tym nie jestem nim zachwycony. I przypuszczałem, że pani, właśnie pani, łatwiej to odczuje niż ktokolwiek inny.
— Ależ dlaczego!?
— Dlaczego pani?... — zawahał się.
Nie Pytałam, co mu pan ma do zarzucenia?
— Że jest takim, jak jest. Że nie łączy mnie z nim nic. Ani przekonania, ani upodobania, ani usposobienie. Sądziłem, że pani to wyczuje... Ale widocznie... widocznie mnie pani nie chce, nie umie, nie może wyczuć.