Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ty w lekkich, prawie przezroczystych sukniach i mężczyźni w jasnych ubraniach. Wesołe śmiechy, piski i głupie urywki rozmów, mieszały się z dźwiękami jakiegoś tanga: w parkowej kawiarni grała orkiestra. Białe kwadraciki stolików jeżyły się kieliszkami z mazagranem i lemoniadą. Chciał również usiąść, lecz po paru minutach rozglądania się nie znalazł ani jednego wolnego miejsca.
Usiadł opodal na ławce. Obok zawzięcie flirtowała ze sobą jakaś parka. Dalej druga i trzecia. Zaczął przyglądać się przepływającemu tłumowi.
— To dziwne — stwierdził — nie ma nikogo samotnego.
I pomyślał:
— Oto wyrafinowany sposób wykrywania w sobie utajonych pragnień: inni mają swoje samiczki, mnie to olśniewa, uderza, przygważdża moją uwagę, — zatem mam już w podświadomości gotowiutką tęsknotę, ba, może postanowienie obdarzenia siebie również wysublimowanem uczuciem miłości. Co za absurd! A jednak nawet tak subtelny człowiek jak Miszutka nie umie operować innymi kategoriami: szablony, szablony i szablony.
Tymczasem, gdy się na zagadnienie małżeństwa patrzy w sposób najbardziej bezosobisty, można uznać je za rzecz rozumną jedynie wtedy, gdy ma być trwałym. Jeżeli zaś osiąga się tę trwałość zwykłym zaciskaniem zębów, czy po prostu rezygnacją — to gdzież logika? Człowiek żeni się, gdyż uprzykrzył sobie samotność, czyli uprzykrzył się sam sobie. Zamieszkuje tedy pod jednym dachem z drugą istotą, która oczywiście znudzi mu się jeszcze prędzej. Wówczas ma dwa wyjścia, albo cierpieć, albo korzystać z każdej nadarzającej się sposob-